Komiksy na podstawie utworów Henryka
Sienkiewicza. Wystawa - Budapeszt 2016 (wsparcie
merytoryczne magazyn "Projektor")
Polska sztuka na Węgrzech (awangarda,
Łódź Kaliska)
Galeria
fotografii | Wideo
Relacja - Paweł Chmielewski
Sienkiewicz a képregény
Na podwórku pięknej, secesyjnej kamienicy przy placu Jókai w Budapeszcie rozmawiam z Węgrem – przez trzy lata edytorem w budapeszteńskim oddziale wydawnictwa Egmont – o komiksie nad Dunajem. Porównujemy z Polską. Nakłady są podobne – kilkaset, tysiąc egzemplarzy, ceny niewiele niższe niż ekskluzywnych albumów malarstwa. To nie są rynki dla dzieci (jak w Finlandii) czy studentów (kraje frankofońskie). To raj kolekcjonerów. Innym pozostają wystawy. Jak promować Henryka Sienkiewicza na Węgrzech? Pomnikowe postaci – Żeromski, Mickiewicz, Wyspiański bardzo łatwo zastygają w wyszukanej, monumentalnej pozie i mogą zacząć przypominać kości tyranozaura – interesujące dla badaczy, ale każdy woli obejrzeć „Park Jurajski” niż żuchwę w gablocie. Narodowe pomniki kultury można promować pompatycznie albo z ironią i fajnym dystansem jak zrobiła to Łódź Kaliska w „Wielorybie” (por. s. 14). Program promocji Henryka Sienkiewicza na Węgrzech Stowarzyszenia Polonia Nova był przede wszystkim próbą wpisania twórczości autora „Bez dogmatu” we współczesność i w tkankę miasta. W konkursie filmowym (a w zasadzie na smartfony), na krótki obraz inspirowany motywami sienkiewiczowskimi (dla polskiej młodzieży mieszkającej na Węgrzech) I miejsce zdobyła Monika Wójcik, II – Paweł Michalak, III – Maksymilian Rogowski i Marta Cwalina. Gra miejska „W labiryncie Henryka Sienkiewicza” była szeregiem scen z „Trylogii”, „Krzyżaków” odgrywanych na ulicach Budapesztu. Nas w redakcji – z racji pomocy organizacyjnej i współuczestnictwa oraz skali – najbardziej interesuje wystawa „A sienkiewiczi regény a világ képregényeiben” czyli „Powieściopisarstwo sienkiewiczowskie w światowym komiksie” w Galerii Nova. Rozbudowany materiał na ten temat opublikowaliśmy w „Projektorze” 4/2016. Widzów zaciekawił proces tworzenia opowieści graficznej – tutaj najwięcej zaskoczenia budziły anegdoty związane z powstawaniem kieleckiego „Quo vadis” (wyd. 2001) i pracą sześcioosobowego zespołu: Jarosław Miarka (adaptacja), Jerzy Ozga (rysunki), Janusz Ordon (okładki), Andrzej Rębosz (dokumentacja historyczna), Grzegorz Majcher i Jacek Rzodeczko (storyboard, kolor), którego dziewięć stron znalazło się na wystawie. Na wystawie zaprezentowano pięćdziesiąt osiem dużych plansz – obok polskiego „Quo vadis”, m.in. filipiński (Ernesta Redondo), czeski (Lubomira Hlavsy i Petra Vańka), hiszpański (Juana Martineza
Osete), węgierskich „Krzyżaków” Atilli Fazekasa, katalońskie „W pustyni i w puszczy” Juana
Graua, amerykańskie (w wersjach duńskiej greckiej, niderlandzkiej i francuskiej) „Ogniem i mieczem” George’a Woodbridge’a i wiele innych.
Majonez w „wielorybku”
Co jest prawdziwym, eksportowym produktem z Kielc? Poza – niszowymi – znanymi tylko w zamkniętych ekosystemach artystami hip-hopu, wyrafinowanej elektroniki czy komiksu – jest nim „społemowski” majonez. W 2010 r. grupa Łódź Kaliska prezentowała w Muzeum Narodowym w Kielcach projekt „Stefan i majonez”. Po kilku latach, stanowiąc fragment większej wystawy w Budapeszcie, pomysł zyskał nową wymowę, wybrzmiał w odmiennym kontekście.
„Parada wieszczów” Łodzi Kaliskiej jest jednym z fragmentów olbrzymiej układanki, którą nazwałbym „dywanowym nalotem polskiej kultury na stolicę Węgier”. Osiem wystaw (m.in. klasyki i młodej awangardy, komiksu), kilkanaście koncertów (Krzysztofa Pendereckiego i czołówki polskich jazzmanów), promocje nowości literackich, Henryka Sienkiewicza, retrospektywa filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Jak w tym wszystkim odnalazł się majonezowy sos ze spółdzielni przy ul. Mielczarskiego i autor „Dziejów grzechu”?
Galeria Új Budapest daje możliwość całkiem innej i – zaryzykowałbym stwierdzenie – lepszej możliwości pokazania „Stefana i majonezu” niż parę lat temu Kielce. Założona w nowoczesnym budynku centrum artystyczno-restauracyjnego Bálna („wieloryb”), zwanego przez Węgrów
„delfinkiem”, proponuje trzy duże sale ekspozycyjne, prostą, funkcjonalną przestrzeń. Zderzenie wielokolorowych słoików majonezu (ewidentne nawiązanie do zupy Campbell Andy’ego Warhola) z multiplikowanymi portretami Stefana Żeromskiego i akcentami z ekranizacji „Przedwiośnia” miało być polską wariacją na temat pop-artu, ale w konfrontacji z całą „Paradą wieszczów” przesuwa akcent na zmumifikowaną – niestety w ogromnym stopniu – postać i twórczość pisarza.
Nowy projekt Łodzi Kaliskiej (Marek Janiak, Adam Rzepecki, Andrzej Świetlik, Andrzej Wielogórski) – obok majonezu z Żeromskim, składa się z czterech odrębnych, realizowanych w różnych miejscach (po 2012 roku) wystaw – „Janina Kochanowska”,
„Balladyna selfie”, „Szarża stojąca”, „Mickiewicz – czyli Polonia zastygła w Muzeum”. Każda z nich jest dekonstrukcją narodowo-literackiego mitu, ironicznym komentarzem do etosu romantycznego – i nie tylko – który zamarzł w groteskowych pozach. Groteskowy – i wypada to dostrzec – jest Żeromski jako nieustanny symbol lokalnej sztuki. Absurdalnie – w duchu artystów ŁK – odwróćmy proporcje – radujmy się! Oto autor „Popiołów” to jeden z najważniejszych toposów i twórców polskiej kultury. Byłby groteskowy – gdyby zawiesić tradycyjny wizerunek – w tym budynku ze stali i szkła. Żeromskiego, z lokalno-narodowego nadęcia, w które go wpędziliśmy, ratować może tylko słoik barwnego majonezu.
Popatrzmy na konterfekty innych bogów polskiej literatury. W realizacji ŁK, Mickiewicz zastyga albo jako setka małych gipsowych główek wieszcza w gablocie (przypominającej straganik z popiersiami Ramzesa przy wjeździe do Gizy) albo olbrzymia reprodukcja „Polonii” Jana Styki, nieczytelna (i nieważna przez to?), bo
spikselowana. „Szarża stojąca” to zapis happeningu odtwarzającego świętość polskiej szarży ułańskiej, lecz w wersji feministycznej, z muzami-ułanicami, wreszcie tradycyjnym orężem kobiety polskiej – zestawem szczotek, ścier i wózkiem sprzątającym. Serialowa i popkulturowa jest „Balladyna”. Osiem morderstw postaci dramatu Słowackiego ukazane zostało w konwencji
„selfie”, które wciąż robi sobie główna bohaterka. To paradoksalne zderzenie głupawej mody na „słodkie fotki”, ze scenografią romantycznej zbrodni, tworzy karykaturę – nie tylko tekstu wieszcza, ale współczesnego autoportretu (powszechnego więc trywialnego). Zabrakło mi tylko w rogu prac ikonki FB czy Instagramu.
„Heroizm niewieści w sztuce niezwykłej artystki dotychczas znanej pod pseudonimem Jan Kochanowski (1530-1584)” – zabawna gra konwencją znaną każdemu Polakowi – czyli na poziomie całkiem podstawowym – z
„Seksmisją” Juliusza Machulskiego. Lecz przede wszystkim zdystansowana, przezabawna, wielokrotna zabawa ze stereotypem płciowości, prowokacyjna analiza życia poety (wybaczcie – poetki) w duchu gender. Fotografie solankowe zdobyte przez Muzeum Łodzi Kaliskiej to dwanaście wizerunków Kochanowskiej Janiny w manierze renesansowego malarstwa. Zaproszeniem do gry, może być odnalezienie obrazów stylizowanych na Holbeina czy Rafaela i zgadywanie, do których utworów poetyckich stanowią odniesienie.
„Parada wieszczów” – od Kochanowskiego, przez Mickiewicza, Słowackiego, Żeromskiego do ułańskich mitów – to inteligentny wykład w duchu Witkacego, Gombrowicza, pewnie i Mrożka. Pokaz sztuki zdystansowanej, bez zakompleksiałych frustracji – z ironią, megalomańsko nienarodowej i dlatego narodowej właśnie. Sztuki, która podobałaby się Boyowi-Żeleńskiemu, Antoniemu Słonimskiemu,
Konwickiemu, a myślę, że i Słowackiemu – bo to był wielki ironista.
Wyatt i Doc na
Dzikich Polach
Dzikie Pola nieodmiennie (znowu) kojarzą się z Sienkiewiczem. Wrocław powojenny – jako Dzikie Pola – to już raczej filmowy „eastern”, coś jakby „Prawo i pięść” albo okolice Klondike z nowel Jacka Londona. Do tej doliny łez przybyło paru (dokładnie dwóch) sprawiedliwych. I zapanował porządek. I zapanowała sztuka. Awangardowa.
Wystawa „Dzikie Pola. Historia awangardowego Wrocławia” zostaje otwarta w warszawskiej „Zachęcie” w czerwcu ubiegłego roku. Potem jedzie do Kunsthalle Koszyce, Museum Bochum, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Zagrzebiu. Od października jest prezentowana w Ludwig Muzeum w Budapeszcie. Autorem aranżacji (i jednym z uczestników) jest Robert Rumas, absolwent kieleckiego „plastyka”, jeden z najciekawszych polskich artystów sztuki performatywnej i krytycznej.
Wrocław powojenny, to w tej wizji miasto spustoszone, pozbawione historii – co w dużym stopniu było prawdą: twierdza Breslau poddała się dopiero w początkach maja, do miasta przybywali wysiedleńcy z każdego krańca Polski, tworzący na nowo jego tożsamość. W roli dwóch sprawiedliwych, niczym Wyatt Earp i Doc Holliday w Tombstone, występują tu Jerzy Grotowski z Teatrem Laboratorium i Jerzy Ludwiński, założyciel Galerii pod Mona Lisą. Zaczyna się okres wrocławskiej awangardy, obfity, prawie gargantuiczny – wystarczy wymienić kilka nazwisk: Zbigniew Dłubak, Władysław Hasior, Tadeusz Kantor, Koji Kamoji, Tadeusz Rolke, Henryk Stażewski. Pięćset dzieł stu artystów, w których jak w pokruszonym lustrze odbija się Wrocław.
Ekspozycja podzielona została na coś, co nazwałbym modułami. Jest Wrocław architektoniczny ze wspaniałymi i ironicznymi zdjęciami Nicolasa Grosspierre’a, obok „plakatowy”, związany z festiwalem Jazz nad Odrą i realizacjami Jana Sawki czy Eugeniusza Get-Stankiewicza. W innym pokoju (choć to określenie nieprecyzyjne), na ekranie pojawiają się fragmenty z „Salta” Tadeusza Konwickiego – to Wrocław filmowy, gdzie powstał m.in. „Rękopis znaleziony w Saragossie” oraz „Popiół i diament”. I dopełniające, zajmujące cały kwadrat realizacje Grupy Luxus, Pomarańczowej Alternatywy – to już jawna kontestacja schyłkowego PRL-u. Awangarda zdążyła się urodzić, dojrzeć i trochę nawet zbuntować przeciw samej sobie. We Wrocławiu skończyły się Dzikie Pola. Dziś poszukałbym ich z drugiej strony Polski.
Rober Rumas (ur. 1966 w Kielcach), absolwent Wydziału Malarstwa PWSSP w Gdańsku. Tworzy przede wszystkim obiekty i instalacje, często o charakterze performance’u i ingerujące w przestrzeń publiczną. Toczy grę z polską tożsamością społeczną, religijną (przede wszystkim powierzchownością, kiczem sztuki dewocjonalnej) i historyczną. Jak czytamy w biogramie zamieszczonym na portalu Culture.pl: Do najgłośniejszych projektów Rumasa należą „Termofory X 8” oraz „Manewry miejskie”. „Termofory X 8” to projekt zrealizowany w roku 1994. Rumas wykorzystał w nim osiem figur Chrystusa i Matki Boskiej, rozkładając je na Długim Targu w Gdańsku i przygniatając dużymi foliowymi workami wypełnionymi wodą. Przypadkowi przechodnie „uwolnili” figury, zanosząc je do pobliskiego kościoła. Projekt „Manewrów miejskich” powstał w roku 1998, a od 2000 jest realizowany w różnych miastach (Gdańsk, Kraków, Baden Baden, Chicago, Tallinn, Wilno, Szczecin). Polega on na umieszczaniu w przestrzeni miejskiej specjalnie zaprojektowanych tablic przypominających znaki drogowe. Tablice te informują, gdzie można kupić narkotyki, zostać pobitym, modlić się, uprawiać seks, dać łapówkę, spotkać kibiców, powiesić się itp. Robert Rumas jest laureatem Nagrody im. Katarzyny Kobro (wręczanej w Muzeum Sztuki w Łodzi decyzją kolegium artystów) w 2014 r.
W cieniu wystawy wielkich nazwisk, w cieniu „Dzikich Pól”, na drugim piętrze Ludwig Muzeum otwarto ekspozycję „Młoda Polska – powidoki rzeczywistości”, twórców na początku artystycznej drogi. Ich prace można – przy dość dużym uproszczeniu – zakwalifikować do trzech nurtów: zaangażowanego społecznie, z charakterystyczną dla polskości ironią, czystego konceptualizmu i sztuki użytkowej. Oto zestaw nazwisk, które warto zapamiętać: Anna Baumgart, Stanisław Boniecki (Bobrowiec), Justyna Chmielewska, Alex Czetwertyński, Norbert Delman, Małgorzata Goliszewska, Maya Gordon, Tomasz Górnicki, Nicolas Grospierre, Aneta Grzeszykowska, Dominik Jałowiński, Jakub Jezierski (Pionty), Malwina Konopacka, Agnieszka Kurant, Olga Mokrzycka-Grospierre, Agnieszka Polska, Slavs and Tatars, Tomasz Szerszeń, Piotr Wysocki, Rafał Żarski.
|